Znana maksyma mówi, „że wszystkie Ryśki to fajne chłopaki”. Widzowie, którzy 28 kwietnia mieli okazję wysłuchać recitalu Ryszarda Rynkowskiego, dodadzą zapewne, iż Ryśki również świetnie śpiewają i mają ogromne poczucie humoru. Miasteczko Perito Moreno – jedno z wielu, do których przyjechaliśmy tylko po to, żeby się z niego wydostać. W dodatku nazywa się tak samo jak lodowiec, do którego w ślimaczym tempie zmierzamy i jak tak dalej pójdzie to chyba prędzej sam nas odwiedzi. Żwawym krokiem przecinamy więc kolejne uliczki i błyskawicznie znajdujemy się na kolejnej wylotówce. Jest dobrze, mamy ze 3 godziny zanim zrobi się ciemno! No i pewnie już domyślacie się co. Tak, dokładnie – NIC! Zanim słońce zaczęło zachodzić minęło nas dosłownie kilka samochodów, żaden oczywiście się nie zatrzymał. W dodatku zaczęło się robić zimno. Bardzo zimno. I wiać. Bardzo wiać. Postanowiliśmy wrócić na stację benzynową, na której zaczęliśmy naszą przygodę z tym miastem, licząc na to, ze jakimś cudem uda nam się znaleźć jakąś dobrą duszę jadącą w naszym kierunku, a przynajmniej odrobinę ogrzać wymarznięte gnaty. W Argentynie całodobowe stacje benzynowe jest bardzo trudno i, a jakże, ta również do nich nie należała. Mają one jednak tę niewątpliwą zaletę, że czasem nocują na nich truckerzy, a ci mają dobre serca. Zapewne znowu domyślacie się co było dalej? Haha, a właśnie, że tym razem nie! Najpierw na stację podwiózł nas bardzo miły Pan Bośniak, a w czasie tej podwózki ja miałem przyjemność siedzieć z tyłu na martwym, dużym, oskórowanym zwierzu. Na szczęście w folii typu worek, ale i tak było to dość dziwne uczucie. W dodatku zimno w dupę. Na samej już stacji Kasia wzięła sprawy w swoje lingwistycznie uzdolnione ręce, dodała do tego odrobinę uroku osobistego i okazało się, że nie musimy spędzić nocy byle gdzie (przynajmniej jeszcze nie teraz), bo jeden z kierowców jedzie do Gobernador Gregores, które jest nam nie po drodze tylko odrobinę, więc prawie jakby było po drodze! Kolejne 350km bliżej to zawsze coś! Takiego wnętrza kabiny to jeszcze nie widzieliśmy. Z tapicerki można byłoby jeść. Biała rękawiczka po przetarci czegokolwiek stałaby się jeszcze bielsza. Nie, nie w ten sposób, to jeszcze nie Kolumbia. 😉 Czystość absolutna, ładnie pachniało, kulturalny i miły kierowca. Co więc mogło pójść nie tak? Starając się przestrzegać zasady, że o polityce i religii się nie dyskutuje, sami wykopaliśmy pod sobą dołek zbyt mało entuzjastycznie wypowiadając się na temat naszej wiary, więc Kasia przez 2 godziny słuchała nawracających gadek. Przeżyła, ma się dobrze, chociaż zadowolona nie była. Nie dziwię się, to na mojej piękniejszej połowie spoczywa ciężar wielogodzinnych rozmów podczas gdy ja mogę sobie ukradkiem przymknąć oko. 😉 Ta kilkugodzinna droga miała jednak w sobie coś, czego nigdy nie zapomnę. Bo tak NIESAMOWITEGO, nocnego nieba nie da się nigdy zapomnieć. Wokół setki kilometrów ciemności, a nad głową miliony gwiazd i Droga Mleczna, którą chciałoby się zjeść. Oczywiście nie mamy żadnego zdjęcia, bo zanim zdążyłbym się rozstawić ze sprzętem to pan kierowca chował już swój sprzęt uprzednio obsikawszy oponę. Niestety, są takie widoki, których żadne słowa nie są w stanie nawet po części oddać. Prawdziwa magia. Nawróceni, zmęczeni, jesteśmy. Gubernator Grześ w nocy na pewno jest piękny, ale dla nas piękniejsze było wnętrze naszego namiotu rozbitego naprędce za kolejnym CPNem. Tradycyjne mycie w butelce zimnej wody, spanie w ubraniach, szczękanie zębami – to jest to o czym marzyliśmy od kilku dni! Ale przecież jutro na pewno będzie lepiej… Promienie słońca, przepłacone empanady i poranna toaleta podniosły nas odrobinę na duchu. I byłoby naprawdę miło, gdyby nie fakt, że nikt stąd nie jechał w naszym kierunku. Nikt. Tak, jakby świat się kończył na Generalnej Guberni. W dodatku jakiś gość z plikiem pieniędzy w ręku coś ode mnie chciał, nawet się przedstawił, ale cztery słowa to był cały jego zasób angielszczyzny. Pomęczył później trochę Kasię jakimś małym small-talkiem, nawet był miły. Ale nam w głowie była tylko dalsza droga. Im szybciej, tym prędzej! Nie ma nic na stacji to musi być coś za miastem – idziemy! Tośmy poszli. Mapa mnie znowu okłamała, na szczęście mili jegomoście podwieźli nas kawałek, który okazał się dobrą, dwugodzinną pieszą wędrówką pod górę. No… Teraz to dopiero pusto! Teraz to dopiero wieje! Chroniąc się za górą kamieni i wymyślając gry i zabawy przy użyciu tychże czekamy. I czekamy. I dalej czekamy. Mijają godziny, a minęły nas dwa samochody. Trzeci na szczęście się zatrzymał i dzięki temu kolejny raz mieliśmy okazję popełnić fatalny w skutkach błąd, oczywiście skrzętnie z tej okazji korzystając. Bo czemu nie podjechać sobie 10 kilometrów dalej i nie spróbować łapać stopa właśnie tam, na jeszcze większym pustkowiu, jeszcze dalej od miasta? Co prawda Pan Farmer zaoferował nam, że w razie czego możemy sobie rozbić namiot na jego ranczu, ale w żaden sposób nie zmieniało to naszej beznadziejnej sytuacji. Łapaliśmy więc dalej, w taki sposób: Dwie godziny później ktoś się zatrzymał. 100 metrów od nas, bo przecież po co bliżej, Kasia wyrwana ze śpiwora z radości przebiegła w iście sprinterskim stylu ten olimpijski dystans tylko po to, żeby dowiedzieć się, że mogą nas podwieźć kolejnych kilkanaście kilometrów dalej w głąb pustkowia. Nie, dzięki. Po kolejnej godzinie stwierdziliśmy, że dość. Wracamy do miasta. Raz na trzy dni przecież jeździ autobus, kosztuje milion pesos, więc takiej okazji nie zaprzepaścimy. Pomieszkamy sobie na stacji, zintegrujemy się z lokalną społecznością, popielęgnujemy bród na ciele i ubraniach, a później wydamy nasz tygodniowy budżet, żeby dostać się do kolejnego wspaniałego miasteczka. Jest tylko jeden mały, malutki problem. Mamy do przejścia ponad 20 kilometrów. Na pytanie czy z wiatrem, czy pod wiatr odpowiedzcie sobie sami. Desperacja sięgała zenitu, źli byliśmy na siebie samych i na cały świat, próbowaliśmy złapać jakiś samochód jadący w którąkolwiek stronę i wtedy… Wtedy pojawił się on. Richard Caro. Gość od pliku banknotów, którego poznaliśmy kilka godzin temu. Widok jego Fiata załadowanego po brzegi kartonami doprowadził nas do euforii. Szybki tetris sprawił, że tylko 2 kartony napierały na moją głowę przez najbliższych kilka godzin. Ale najlepsze było to, ze Rysiek jechał do El Chalten, a to już rzut beretem od El Calafate, do którego zmierzaliśmy! W dodatku on też zmierzał, tylko dzień później, więc mieliśmy zapewniony transport i tam! Czułem się jakbym trafił czwórkę w totka, to znaczy chyba, bo nigdy nie trafiłem, ale tak to sobie wyobrażam. Riczard jest handlarzem. Takim prawdziwym, podręcznikowym wręcz przykładem handlarza. Jeździ po kraju i handluje bombillami, materami i innymi bibelotami. Ma dwadzieścia kilka lat, więc chłopaczek jest w sile wieku, co pozwala mu łączyć swój zmysł do oszczędzania z możliwościami i pewnie dlatego z oszczędności sypia w swoim samochodzie. Tylko on i jego towar. To dosyć romantyczne. Do tego uwielbia palić paskudnej jakości trawę, z której sypią się ziarna i jest fleją, która wyrzuca butelki przez okno. Przy tym naszym wybawcą, więc musieliśmy ścierpieć te małe niedogodności. W ramach podziękowania za podwózkę zabraliśmy go na ciemne piwo (o ciemny Quilmesie, jakiś ty był pyszny!), umówiliśmy się na kolejny dzień i udaliśmy spać. My do taniego hostelu, Rychu do Fiata. Interesy zatrzymały Ryśka w miasteczku chwilkę dłużej, więc udałem się z nim na krótkie zwiedzanie, podczas którego objawił swoją mistyczną naturę i medytował przy wodospadzie. Bardzo naładował się pozytywną energią, bo zagadywał w drodze powrotnej starsze małżeństwa, a jako urodzony handlarz miał gadanę. Taką, że nie zważał na moje niedoskonałości w hiszpańskim i cały czas próbował się ze mną porozumiewać w tym pięknym języku, zupełnie nic sobie nie robiąc z braku możliwości komunikacji. Do tego kochał robić zdjęcia, moje ‚ukochane’, czyli pozowane. I sobie, i mi. W sumie Rysiek to był fajny gość. Nawet kupiliśmy od niego trochę towaru. W sensie sprzętu do parzenia i picia mate, a nie ziaren marihunanen wymieszanych z liśćmi. El Calafate. O jeżu, udało się! Jesteśmy! Od lodowca dzieli nas tylko krótka wycieczka, a w dodatku znaleźliśmy taki super hostelik, tani, ze śniadaniem, z gorącym kaloryferem, a truskawką na torcie jest to, że jesteśmy sami w sześcioosobowym pokoju! Spodobało nam się tak, bardzo że postanowiliśmy zostać na 4 dni w celu regeneracji i błogiego lenistwa. Spacerowaliśmy sobie niespiesznie po tym pięknym miasteczku, oglądaliśmy filmy, patrzyliśmy na co nas nie stać, może nawet pisaliśmy coś na bloga, smażyliśmy wołowinę (bo już płakałem, że nie spróbowałem argentyńskiej wołowiny, a w tak turystycznym miejscu to będzie kosztowała tyle co karton ryśkowych dóbr), a Kasia usmażyła sobie również majtki na wspomnianym, naprawdę gorącym grzejniku. 🙂 To jest stejk, a nie majtki. A na to nas nie stać. W końcu jednak nastał czas poważnych decyzji – trzeba jechać zobaczyć lodowiec! Wszak to bydle ma ponad 30 kilometrów i podobno jest trzecią największą rezerwą wody pitnej na świecie. Postanowiliśmy pojechać autobusem, udaliśmy się więc na dworzec zakupić bilety (a to niespodzianka), a autobusem okazał się prywatny samochód, ponieważ było nas tylko troje chętnych i widocznie się nie opłacało odpalać rumaka. 😀 Za wstęp musieliśmy zapłacić, jako turyści, cztery razy tyle ile lokersi, no ale tak już tu jest, nic się nie poradzi. Sam lodowiec… No, jest to coś totalnie niezwykłego. Co prawda widzieliśmy już jeden na Islandii (ba, nawet pod nim spaliśmy!), ale poetycko porównując: tamten był jak naparstek piwa przy beczce piwa. Wielkość Perito Moreno budzi ogromny respekt, kolory wprawiają w zachwyt a trzask pękającego lodu sprawia, że nerwowo oglądasz się dookoła. Świat jest naprawdę NIESAMOWITY. I wiem, że się powtarzam. No, to teraz z czystym sumieniem można jechać tam, gdzie dalej już jechać się nie da…
Nie wszystkie Ryśki to fajne chłopaki, trafiają się chamy. Wystąpienie rozwija tę myśl. Proszę posłuchać, to tylko 30 sekund.
Skip to contentPrzedsiębiorcze Podlasie MenuSite navigationAKTUALNOŚCIPODLASKIEINSPIRUJĄFELIETONYOPINIEKONTAKTHomeInspirująRyszard Doliński: Jestem Ryśkiem, po prostu, bo wszystkie Ryśki to fajne chłopakiRyszard Doliński: Jestem Ryśkiem, po prostu, bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki Ludzie rozpoznają go na ulicy, podchodzą, pozdrawiają, przybijają piątkę. Ryszard Doliński – bo o nim mowa – w opisie na stronie Białostockiego Teatru Lalek określany jest jako elita zawodowa w skali Polski, a wśród lalkarzy – być może artystą najwybitniejszym. O swojej karierze i życiu opowiada w rozmowie z portalem się w centrum miasta i to był zły pomysł. Co chwila zatrzymywali się przy naszym stoliku przechodnie, by przybić piątkę albo po prostu pozdrowić – za każdym razem z szerokim uśmiechem na jego widok. Ryszard odwzajemniał życzliwość, machał, mrugał, podnosił się z kawiarnianego fotela, rzucał mimochodem kilka zdań, nie przerywając też rozmowy ze mną.„Prawdziwy aktor” – pomyślałam – pamiętając, że oba słowa są skrojone wprost na niego. Bo jest prawdziwy, kiedy gra na scenie, gdy staje się wodzirejem albo czyta fragmenty powieści w radiu. Lub prowadzi niezliczone ilości zbiorek charytatywnych, nigdy nie odmawiając potrzebującym. I jest aktorem – bez względu na to, czy stoi na scenie Białostockiego Teatru Lalek czy na polanie, gdzie jest zarośnięty, z włosami fikuśnie zaczesanymi do tyłu i inteligentnym błyskiem w oku zaczepnie odpowiada na pytanie o to, kim jest.– Jestem Ryśkiem, po prostu, bo wszystkie Ryśki to fajne się w tym stwierdzeniu wszystko, co sprawia, że jest tak lubiany: atrakcyjność, dowcip, autoironia wobec siebie, ciekawość ludzi, a przede wszystkim talent, zwłaszcza w naśladowaniu. I aż szkoda, że nie da się opisać, z jaką swadą wchodzi w różne role. Moduluje głosem, nawet gdy przedrzeźnia sam siebie.– Wiesz, ja pracuję w szkole teatralnej, mam tam zajęcia ze studentami i na początku myślałem: wejdę i powiem dzień dobry (tu maksymalnie zniża głos). Albo tak: dzieeeeń doooooobry (przeciąga erotycznie samogłoski), albo: dzień; dobry (szybko oddziela wyrazy, żeby nadać im zdecydowany ton). Ale powiedziałem sobie: Rychu, nie kombinuj, bo nie pociągniesz tego, zapomnisz, co kłamiesz. Wszedłem więc, mówiąc po prostu czee, siadajcie, pogadamy, Rysiek Doliński nie mógłby być inny, łamie wszystkie konwenanse, zaprzyjaźnia się szybko, jest naturalny i szczery, ale to, co wyróżnia go najbardziej, to uśmiech od ucha do ucha. W dodatku zaraźliwy, więc śmiejemy się co chwila, kiedy sypie anegdotkami z życia teatru.– Lubię rozmawiać z ludźmi i daleko mi do osób, które mówią (zniża głos i nadaje mu ton kategorycznego rozkazu): proszę przygotować mi scenę. Ja mówię (familiarnie pochyla się i rzuca): chodźcie chłopaki, przepchniemy to! I włączam się do roboty, bo byłem przecież technicznym, znam się na tym i jestem cały czas w Teatrze Dramatycznym jako maszynista sceny, ale o tym później, bo teraz, na początku, zaznacza, że nie tylko jest aktorem komediowym, który bawi. Wiek (tu Ryszard puszcza oko) – zobowiązuje, więc od kilku lat specjalnie wybiera sobie role ważne, ważniejsze. Chce zostawić jakiś ślad w ludziach i na scenie, która przecież nie jest tylko do śmiechu, także do refleksji. Dlatego był „Komediant” Bernharda, opowieść o teatrze, który wysysa wszystko co dobre, a zostaje tylko rozgoryczenie komedianta na progu prowincjonalnej karczmy. Myśli o sztuce „Ja, Feuerbach”, to byłoby świetne zwieńczenie kariery aktora. Zderzenie marzeń z rzeczywistością, jakie wymyślił Tankred Dorst, można by naprawdę dobrze na razie Ryszard przedziera się przez rzeczywistość piątkowego przedpołudnia, w centrum Białegostoku pozdrawiając mijających nas przechodniów. I przypomina sobie sytuację, kiedy ktoś zaczepił go na ulicy.„O, jak dobrze widzieć, dzień dobry, dzień dobry” – ale przecież nie znał gościa, więc powiedział tylko, idealnie wchodząc w rolę: „dobrze spotkać, cieszę się, że chodzisz do teatru”. „A nie, ja Cię z bimbrowni znam!”. Pomyślał – czterdzieści lat pracy na scenie, a i tak najbardziej znana rola to ta z bimbrowni w muzeum w Osowiczach, gdzie opowiada o historii wytwarzania ducha przy Kalinowskiego to miejsce, w którym zagrał dziesiątki ról, ale najbliższa wszystkim jest rola Ryszarda Dolińskiego jako brata – łaty. Co zabawnie skomentuje i rozśmieszy i przedrzeźni, nie odmówi kieliszka wódeczki lub wspólnej kawy. Kochany jest za najważniejszą rolę życia, czyli dlatego, że ma umiejętność rozmowy i ciekawość ludzi.– Jestem teraz nad jeziorem, i tam jest taki ciekawy gość, robotnik. Mówią na niego Dzik. Porąbie drzewo, skopie grządkę, taki łooo (zaczyna naśladować prostego chłopa, lekko nierozgarniętego), ja ide do lasu, to narąbie drzewa panu Ryszardowi, co? – zawiesza głos, zmienia i dodaje – a Dzik ma na imię Wojtek. I skojarzyłem daty, mówię dzisiaj jest Wojciecha, zapraszam cię do domu. Mnie? – Ryszard znowu wchodzi w zdumionego Wojciecha – Dzika i szybko dorzuca – ja nikogo nie mam, no wie, ja taki tylko do roboty, gdzie mi do chałupy czyjejś leźć. Potraktowałem go jak kogoś bliskiego, chyba byłem pierwszy, który mu podał kawkę i przyjął w domu. Był zaskoczony i onieśmielony, a przecież nie zrobiłem nic wyjątkowego. Po prostu zrobiłem zakąski, zaparzyłem kawę, walnęliśmy kielicha i tyle. Nikt go nigdy nie zapraszał, zresztą chłop był prosty jak budowa cepa. Ale ciekawy. Spędziliśmy cały była zdziwiona, że zaprosił do siebie prostego nieokrzesanego chłopa, który nie potrafi porządnie sklecić zdania. A jednak Ryszard Doliński ma fenomenalną pasję poznawania innych. Zresztą, wyniósł to z domu. Mieszkali na Chrobrego, a wcześniej na Kilińskiego nad monopolowym, Stanisław naprawiał żelazka, wnosił pralki, był użyteczny i życzliwy, pomocny i bardzo pozytywny. Całe osiedle kochało Stasia, a że pracował w zakładzie pogrzebowym, to znał cały Białystok, ten żywy i martwy. Miał cały czas zmiennych klientów, a tych najbardziej zrozpaczonych, którzy jeszcze żyli, umiał skutecznie Ryszard Doliński wspomina ojca, lekko zniża głos, staje się sentymentalny.– Ojciec zawsze mi mówił: Griszka, musisz być super facetem. Zrób wszystko, jak należy. Patrz w oczy ludziom – trzymali kciuki, żeby pokończył jakiekolwiek szkoły, bo był niezłym urwisem, z Kilińskiego. Modlili się, żeby był hydraulikiem, a tymczasem on zaskoczył ich skończeniem technikum, załatwili mu pracę w Instalu, ale męczył się tam niemożliwie. Czuł, że to nie jest jego miejsce i tak nie lubił swojej pracy, że codziennie robił dziesięć malutkich kanapeczek, by mieć częstsze przerwy. Może dlatego nie lubił swojej pracy, bo już działał w ruchu amatorskim – szkolił się u ówczesnych mistrzów: u Siecha, u Ślączki, u przyszła, gdy dowiedział się, że w Dramatycznym szukają pracowników technicznych. Dopiero tam poczuł się jak ryba w wodzie. Kręciło go to strasznie, najpierw przyglądał si…ę uważnie działaniu proscenium i kulis, aż któregoś dnia, po trzech latach pełnienia funkcji „maszynista sceny” zrozumiał, że to jest jego droga. Zresztą wiele nauczył się podczas tego epizodu – szacunku do sceny, którą koledzy nazywali ołtarzem w się, przypominając tamte czasy, ale wtedy naprawdę myślał, że aktorowi nie można patrzeć w oczy, gdy idzie na scenę. Dlaczego? Ryszard przewraca oczami, wyciąga rękę, nadaje swojej twarzy srogi wygląd.– Bo on niesie sztukę! – dodaje szybko, że zawsze jak przechodził aktor, robiło się krok do tyłu, spuszczało głowę, żeby nie rozproszyć, nie zniszczyć natchnienia i napięcia przed wejściem na scenę. Absolutnie serio wszyscy to traktowali i Ryszard teatru lalek przeniósł się kilka lat później, to był czas budowy tej sceny przy ulicy Kalinowskiego i tam poznał mistrzów – Krzysztofa Raua, Piotra Damulewicza, Tomasza Jaworskiego. Zaproponowali mu, by zdawał do szkoły teatralnej. Zdał. Rodzice, zwłaszcza mama, pękali z dumy, bo przecież marzenia wobec syna były skromniejsze, ot, żeby chociaż jakiegoś zawodu się wyuczył.– Pamiętam pierwszy spektakl, chyba Dekameron. Wyobraź sobie, leżę na scenie, ze dwa metry od widowni, a na niej siedzą moi rodzice. Pełno ludzi, a mój ojciec, który łamał wszystkie granice, zaprzyjaźniając się błyskawicznie z nieznajomymi, pokazuje palcem i odwracając się do siedzących obok widzów mówi, wskazując palcem – e, e, to Rysiek, mój syn. Ja gram, śpiewam, chodzę, mówię, a ojciec cały czas komentuje: patrz, Griszka – nigdy w życiu nie śpiewał, a tu śpiewa. Patrzcie, on hydraulik, a jak gra. I płacą mu za to!…To tylko wycinek oryginalnego artykułu. Cały materiał znajduje się na stronie Aby go przeczytać, wystarczy kliknąć w link: Rychu to swój chłop. Uwielbiany aktor ani myśli o emeryturze Ta strona używa ciasteczek (cookies). Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Aby dalej móc dostarczać Ci coraz lepsze materiały redakcyjne i udostępniać Ci coraz lepsze usługi, potrzebujemy zgody na lepsze dopasowanie treści marketingowych do Twojego zachowania. Dzięki nim możemy finansować rozwój naszych usług. Dbamy o Twoją prywatność. Nie zwiększamy zakresu naszych uprawnień. Twoje dane są u nas bezpieczne, a zgodę możesz wycofać w każdej chwili na podstronie polityka prywatności Akceptuję Czytaj więcej
Bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki dokończenie na stronie 3 dokończenie na stronie 7 M A R Z E C
Iza Koprowiak, moja redakcyjna koleżanka, już dawno sygnalizowała, że portugalski trener Legii jest osobą o niebanalnym postrzeganiu otoczenia i zjawisk w nim zachodzących. Wielu oburzało się, że Iza przejaskrawia, malując raczej operetkową sylwetkę pana Ryszarda Sa Pinto, a i ja nieco podejrzliwie czytałem o osobliwych historiach z jego udziałem. O tym, że nie wszystkie Ryśki są fajnymi chłopakami, najdobitniej świadczyły brednie wypowiedziane po pucharowej porażce z Rakowem. Cytowanie ich jest takim samym sensem, co poważne traktowanie słów wypowiadanych na konferencjach prasowych przez byłego selekcjonera – Adama Nawałkę. Co do Sa Pinto – wynika z tego, że lepiej było zaufać legendarnej, kobiecej intuicji. – Jak już będziemy małżeństwem – mówi dziewczyna do narzeczonego – będziemy mieli trzy śliczne dzieciaczki. Słodką blondyneczkę z dołkiem w brodzie i dwóch zabawnie sepleniących urwisów. – Skąd ty to tak dokładnie wiesz?! – dziwi się narzeczony. – Kobieca intuicja? Dziewczyna uśmiecha się tajemniczo i dodaje: – Na razie są u moich rodziców. Nie tak dawno, w trakcie losowania par piłkarskiego Pucharu Polski zawieruszyła się kulka. Tamta wpadka była drobiazgiem... Kilka dni temu jeden z dwójki „sierotek”, bez cienia żenady, nawet nie próbując stworzyć najmniejszych pozorów uczciwości, kolejno wybierał z koszyka kulki par ćwierćfinalistów futsalowego Pucharu Polski. „Losujący” ani razu nie zamieszał kulkami, by przypadkiem nie zburzyć wcześniej ustalonego porządku. Gwoździem tego programu satyrycznego było wylosowanie zespołu, który odpadł w poprzedniej rundzie. Pan dobierający (bo przecież nie losujący) kulki był jak milicjant ze starego kawału. Dostał dwie i miał zrobić z nimi sztuczkę, ale jedną zepsuł, a drugą zgubił. ***** Robert Kubica wrócił do ścigania w Formule 1. To znaczy ścigają się inni, bo nasz rodak walczy o to, by cało i zdrowo dotłuc się do mety. Zadbali o to jego pracodawcy, decydując się na eksperyment „czy furmanką można wyprzedzić samochód?”. Rozklekotanym bolidem Kubica przywlókł się ostatni. Pojęcia nie mam, czy jest kiepskim kierowcą, czy trafił do teamu, w którym pracują mechanicy z wiedzą po przeczytaniu poradnika „Kurs budowy bolidów w weekend”. Moja wiedza o F1 jest skromniutka. Szesnaście lat wstecz we Włoszech redaktor Stasio Żółkiewski zapytał mnie i Czarka Kowalskiego, czy po meczu Lazio z Wisłą pojedziemy na spotkanie i wywiad z utalentowanym Kubicą. Zdziwiłem się, że Andrzej Kubica gra w lidze włoskiej... Dlatego o podsumowanie oficjalnego powrotu Roberta do F1 poproszę jakiegoś fachowca. A takich u nas nie brakuje. Kiedyś niemieccy dziennikarze żartowali, że do pracy w Formule najlepiej zatrudnić polskich specjalistów od aut. Ci podczas pit stop – postoju w blokach – w rekordowym czasie wyrychtują pojazd, odkręcą koła, przebiją numery silnika, przemalują, cofną licznik i sprzedadzą za dobre pieniądze. ***** Czyżby poszedł grubszy zakład kibiców Zagłębia Sosnowiec i Wisły Płock o to, na który stadion przyjdzie mniej kibiców? Nie jest wykluczone, że do końca sezonu uda się jednej ze stron dobić, by w pomeczowej relacji ogłosić: „Widzów: nie było”. Na razie górą Płock. Piątkowe popisy wiślaków obejrzało 2,5 tysiąca fanów. W Sosnowcu przyszła setka kibiców więcej. Na moim Podlasiu więcej ludzi bywa na wiejskich weselach i to tych kameralnych. Zakład podjęli też piłkarze obu drużyn – kto szybciej zamelduje się w 1. lidze. Na ten moment zdecydowanie bliżej wygranej jest zamykające tabelę Zagłębie, tracące sześć punktów do przedostatnich w klasyfikacji płocczan. Ciarki przechodzą, gdy pomyślę, kto oprócz piłkarzy zdecyduje się obejrzeć ucztę w ostatniej kolejce rundy zasadniczej, kiedy w Sosnowcu Zagłębie ugości dzisiejszych sąsiadów z tabeli. Może będzie jak w dowcipie: – Jak udała się randka? – Połowicznie. Ja przyszedłem, ona nie. ***** Podobne kłopoty do Jagiellonii ma poznański Lech. Kłopot z przyzwoitym graniem i zdobywaniem punktów. Tradycyjnie nie zawiódł trener Adam Nawałka. Jego pomeczowych analiz z atomowym natężeniem banałów i zwyczajnych głupstw chyba sam nie traktuje poważnie. Po porażce z Miedzią wyjaśniał, że planem było częstsze utrzymywanie się przy piłce, w piątek po łomocie tłumaczył, że jego zespół starał się do samego końca, choć kibice Kolejorza mieli skrajnie inne zdanie. Dziwne opowieści szkoleniowca Lecha być może wynikają z niedospania, w końcu pan Adam słynie z nasiadówek przed komputerem trwających do bladego świtu. A jeżeli mecz zakończy się porażką, kiepski wynik i tak przekuje w pozytyw. Na przykład tak: – Mam dwie nowiny... – Jak zwykle: dobrą i złą, tak? – Tak jakby, ale dwa w jednym. – To znaczy? – Dziadek przestał chrapać. ***** Sędziowie uznali chyba, że z naszymi spotkaniami ekstraklasy jest jak ze znakomitymi filmami – człowiek nie chce, by się skończyły. Dlatego w miniony poniedziałek w Gdańsku grano 111 minut, a w sobotę – w Warszawie 104. Były szef PZPN, Michał Listkiewicz, wspominał właśnie o pasjonującym meczu, kiedy sędzia się zatracił. – To był półfinał mistrzostw świata w 1990 roku. Gospodarze – Włosi grali z Argentyną. Sędziował świetny arbiter, zresztą mój dobry kolega – Michel Vautrot, a ja i Duńczyk Peter Mikkelsen asystowaliśmy na liniach. Michelowi musiał piekielnie podobać się ten mecz i nic dziwnego, ponieważ akcja goniła akcję. No i nieświadom drugą część dogrywki z 15 minut wydłużył do 23! A powodów ku temu nie było żadnych. Nie mieliśmy jednak jak mu zasygnalizować, bo wówczas nie było łączności z arbitrem, ja i Peter mieliśmy tylko chorągiewki. W końcu przed jakimś rzutem wolnym Mikkelsen wbiegł na boisko, powiedział Michelowi, że spotkanie trwa zdecydowanie za długo. Francuz złapał się za głowę i natychmiast je zakończył. Po latach, gdy wiedziałem, że gdzieś w świecie spotkam Michela, zawsze zabierałem stary zegarek po moim ojcu, marki Błonie. Przypominałem Michelowi półfinał z Włoch i próbowałem mu wręczyć czasomierz, z zapewnieniem, że choć stary, działa idealnie... Rzeczywiście, kiedyś poczucie czasu ludzie mieli nieco inne. Pijany facet wraca do domu. Żona zaczyna awanturę i wymownie pokazuje palcem na zegarek. Na co facet: – Wielkie halo! Zegarek! Jak mój ojciec wracał do domu, to matka na kalendarz pokazywała! ***** „Nie dziwię się ludziom, bo płacą za oglądanie tej żenady” – tak gwizdy kibiców skomentował Ivan Runje, obrońca Jagiellonii po przegranej z Koroną. Na gwizdach się nie skończyło, bo po meczu piłkarze zostali przywołani pod trybunę, by usłyszeć od wściekłych kibiców, co myślą o ich grze i zaangażowaniu. Pogadanki mobilizujące stają się „nową świecką tradycją”, bo identycznych jagiellończycy musieli wysłuchać po poprzednim, przegranym spotkaniu ze Śląskiem. Wtedy rozmowa przyniosła skutek, ponieważ kilka dni później białostoczanie ograli Odrę Opole. Skoro teraz też usłyszeli od fanów kilka ostrych słów, następny mecz powinni wygrać, o ile w trakcie przerwy na reprezentację nie zapomną o radach... – Panie doktorze, mam sklerozę. – Od kiedy? – Co od kiedy?

Nie wszystkie Ryśki, to fajne chłopaki hubbabubba - Robi dobrze nawet przez telefon · 4 lat temu No znalazł się jeden buc potwierdzający regułę.

Wszystkie Ryśki* to fajne chłopaki!*Ale też Wojtki, Heńki, Maćki i wszyscy inni na świecie :)Jak spersonalizować koszulkę?Zamów koszulkę, a w "komentarzu do zamówienia" napisz imię, które mamy na niej umieścić :)Tabele rozmiarów naszych koszulek według tabeli producenta:KOSZULKA DAMSKA FASON SPORTOWY TALIOWANY JHK Typ wykończenia: szwy na bokach, wzmocnienie taśmą na karku Opis: koszulka typu t-shirt damska Skład: 100% bawełna Kolor: czarny, biały Gramatura: 170 g/m2 EU Szerokość* (cm) Długość* (cm) S 42 58 M 44 62 L 46 64 XL 48 66 2XL 50 68 3XL 52 70 * +/- 2 cm tolerancjiKOSZULKA DAMSKA FASON OVERSIZE (dostępne na życzenie): JHKgramatura: 140g100% bawełna rozmiar szerokość (cm)* długość (cm)* S 49 66 M 51 68 L 53 72 * +/- 2 cm tolerancji KOSZULKA MĘSKA JHKTyp wykończenia: nie posiada bocznych szwów, wzmocnienie taśmą na ramionach i karku Opis: koszulka typu t-shirt męska Skład: 100% bawełna Kolor: czarny, biały Gramatura: 190 g/m2 EU Szerokość* (cm) Długość* (cm) S 51 70 M 53 72 L 56 74 XL 58 76 XXL 61 78 3XL 66 82 4XL 68 84 5XL 72 88 * +/- 2 cm tolerancji KOSZULKA DZIECIĘCA JHKTyp wykończenia: Wzmocniony lycrą ściągacz. Brak bocznych szwów. Podwójne szwy na ramionach. Taśma wzmacniająca Opis: koszulka typu t-shirt dziecięca Skład: 100% bawełna Kolor: biały Gramatura: 150-160 g wiek (wzrost w cm) Szerokość* (cm) Długość* (cm) 1 25 35 2 (92-98) 30 37 3-4 (98-104) 32 44 5-6 (110-116) 35,5 49 7-8 (122-128) 38 52,5 9-11 (134-140) 41 58 12-14 (143-152) 43,5 61 * +/- 2 cm tolerancji BODY NIEMOWLĘCEZ KRÓTKIM RĘKAWEM (KR): JHKOpis: Body dziecięce z krótkim rękawem. Typ wykończenia: Wykończenie pod szyją - lycrą. Zapinane na ramieniu i w kroku. skład: 100% 170gr. rozmiar 3m (62-68) 6m (68-74) 9m (74-80) 12m (80-86) długość 38 40 42 44 szerokość 20 22 24 26 BODY NIEMOWLĘCE Z DŁUGIM RĘKAWEM (DR): JHKOpis: Body dziecięce z krótkim rękawem. Typ wykończenia: Wykończenie pod szyją - lycrą. Zapinane na ramieniu i w kroku. skład: 100% 170gr. rozmiar 3m (62-68) 6m (68-74) 9m (74-80) 12m (80-86) 24m (92) długość 38 40 42 44 46 szerokość 20 22 24 26 20 BLUZY Bluzy bawełniane marki Fruit of The Loom Lekkie bluzy dresowe damskie i męskie 80% bawełna / 20% poliester 240 g/m2 Reglanowe rękawy rozmiary damskie: szerokość długość S 48,5 63,5 M 51 65 L 53,5 66,5 XL 56 68 XXL 58,5 69,5 tolerancja: +/- 2 cmrozmiary męskie: szerokość długość S 51 67 M 56 70 L 61 73 XL 63,5 76 XXL 68,5 79 tolerancja: +/- 2,5 cmBLUZY Z KAPTUREM (NA ZAMÓWIENIE) marka JHK Bluza dresowa z kapturem i kieszenią 40% bawełna / 60% poliester 290 g/m2 rozmiary damskie: szerokość długość S 48 68 M 50 70 L 52 72 XL 54 74 XXL 56 76 tolerancja: +/- 2 cmrozmiary męskie: szerokość długość S 54 69 M 56 70 L 58 71 XL 60 72 XXL 62 74 tolerancja: +/- 2,5 cmrozmiary dziecięce: szerokość długość 3-4 36 43 5-6 39 46 7-8 42 53 9-11 46 58 12-14 50 61 tolerancja: +/- 2,5 cm Jak wiadomo - wszystkie Ryśki to fajne chłopaki! Teraz oprócz fretki, Zośki, Bazyla i Grześka mamy i Ryśka i jego kolesi. Parę złotych co miesiąc na rysie polskie nasze i ile przy tym radochy. {"type":"film","id":896,"links":[{"id":"filmWhereToWatchTv","href":"/film/Mi%C5%9B-1980-896/tv","text":"W TV"}]} powrót do forum filmu Miś 2014-11-01 11:03:55 Nie wiem skąd ludzie wytrzasnęli text "wszystkie Ryśki to fajne chłopaki". Niejednokrotnie słyszałem "wyjaśnienia", że to z Misia właśnie. Tymczasem ja, mimo obejrzenia Misia kilkadziesiąt razy, cytatu takowego nie wyłowiłem. Tylko coś o Ryśkach porządnych chłopach:-D A może nieuważnie oglądam? adlerxx -Władek minister;Jak ci na imię? -Ochódzki ;Rysio ,Ryszard-Władek minister ;Ryszard,wszystkie Ryski to porządne chłopy. Około 10 mieszkaniu prezesa. kalifkol Znam Misia niemal na pamięć:) To wyżej to ironia była - właśnie jest tam mowa o porządnych chłopach, a nie fajnych chłopakach. O to mi chodziło. adlerxx Może Bareja z Tymem mieli zły dzień, kiedy pisali scenariusz i wyszło chłopy,ale polacy to naród zaradny i cytują tak jak im psuje z małym przeinaczeniem :) Paterm ocenił(a) ten film na: 10 adlerxx Ależ to jest typowe ludowe przeinaczenie cytatu! Podobnie w "Stawce większej..." nie ma kwestii "Nie ze mną te numery, Brunner" (za to właśnie takie przeinaczenie cytuje... Kotek z "Alternatywy 4" !) adlerxx
Podobno wszystkie Ryśki to fajne chłopaki Ryszard wzmacnia nasz zespół AdEmotion w obszarze rozwoju i strategii produktu. Ryszard wspiera również nasz
. 269 242 453 261 91 299 71 261

wszystkie ryśki to fajne chłopaki